Szkoła Podstawowa Nr 3 w Lublińcu w latach 1988-1998 była szkołą 8 klasową bezpieczną i przyjazną dla uczniów. Nauczyciele stosując różnorodne metody nauczania doceniali pracę uczniów zdolnych i słabych. Zawsze znaleźli czas na zajęcia pozalekcyjne, wyrównawcze, spotkania z ciekawymi ludźmi, współpracę z rodzicami. Wiele uwagi poświęcali rozwojowi zainteresowań uczniów, dbali o estetykę i wystrój sal lekcyjnych, korytarzy, organizowali wiele imprez szkolnych na wysokim poziomie.
Zaangażowanie uczniów w życiu szkoły, udział w konkursach, turniejach, zawodach wyzwalało zdrową rywalizację i zagospodarowywało czas wolny wychowanków.
W szkole i środowisku widoczna była praca uczniów i opiekunów w organizacjach ZHP, LOP, PCK, SKO, SKS.
Nauczyciele stawiali sobie i uczniom ciągle nowe wyzwania osiągające zarazem wysokie lokaty w wojewódzkich konkursach przedmiotowych z chemii, biologii, geografii, fizyki, techniki, wiedzy o sztuce.
Szkoła miała zapewnioną opiekę higieniczno-pielęgniarską oraz lekarską. Uczniowie klas I-III byli objęci gimnastyką korekcyjną, pozostali mogli korzystać z zajęć ogólnorozwojowych i sportowych. Strażnik bezpiecznej drogi dbał o bezpieczeństwo wokół szkoły oraz na przejściu dla pieszych.
Miasteczko Ruchu Drogowego służyło całej społeczności uczniowskiej Lublińca.
Ważną rolę w szkole pełnił pedagog szkolny, świetlica i biblioteka. Bardzo dobra współpraca z rodzicami, zakładami pracy, organizacjami społecznymi pozwoliła wzbogacić bazę szkolną, wykonać wiele remontów, zorganizować wyjazdy na basen, wycieczki, biwaki, rajdy, zakupić wiele pomocy i sprzętu szkolnego.
Najwięcej trudności sprawiała zmianowość - mało sal lekcyjnych, liczne klasy, mała sala gimnastyczna, wychowanie fizyczne na korytarzach, brak wykwalifikowanych nauczycieli języków obcych, często zmieniające się plany lekcji.
Ponieważ w tych latach nie było komputerów i Internetu, telefonów komórkowych, trzeba było wiele czasu poświęcić na koordynację i kształtowanie właściwych relacji między nauczycielami, pracownikami administracji i obsługi.
W szkole zawsze panował ład, porządek.
Genowefa Stępień
Lubliniec, 2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W 1974 obchodzono 35. rocznicę wybuchu II wojny światowej. W słoneczny dzień 29 czerwca w obecności przybyłych z całej Polski weteranów obrony Westerplatte we wrześniu 1939 r. oraz delegacji licznych szkół, zakładów pracy i władz lokalnych, na tę rocznicę oddano do użytku zwiedzającym Izbę Pamięci. Mieściła się ona w odbudowanej i zrekonstruowanej wartowni nr 1 na Westerplatte. W jej murach w pierwszym dniu walki leżał przeniesiony tu sprzed pola walki ciężko ranny porucznik Leon Pająk. Tutaj też w momencie kapitulacji został śmiertelnie ranny w głowę strzelec Jan Czywil. Była to na Westerplatte ostatnia ofiara i ostatni strzał wroga.
Przed uroczystym przecięciem symbolicznej wstęgi w wejściu do Izby Pamięci z wyłożonymi dokumentami i zdjęciami, pięknie i patriotycznie przemówił najstarszy rangą z żyjących westerplatczyków major rezerwy Leon Pająk, dowódca placówki "Przystań" na Westerplatte: "Tylko ten kraj, który oddaje cześć i pamięć swoim bohaterom może liczyć na poświęcenie i ofiarność następnych pokoleń. Legenda Westerplatte będzie dla nas i dla nich natchnieniem do pokojowej pracy, do budowania szczęśliwego jutra bez wojny i cierpień, bez czasów pogardy i poniżenia godności ludzkiej".
W dniu 29 czerwca byłem na Westerplatte, w skupieniu wsłuchałem się w piękne słowa płynące z ust majora rezerwy Leona Pająka z uwagą oglądałem eksponaty w Izbie Pamięci i z czcią wpisałem kilka słów do Księgi Pamiątkowej. Wtedy i tam z chwilą nawiązania kontaktu z westerplatczykami: majorem Pająkiem, matem Bartoszczakiem i matem Rygalskim zrodziła się w moim sercu i głowie idea zorganizowania Izby Pamięci w Szkole Podstawowej nr 3 im. Bohaterów Westerplatte w Lublińcu. Przekazane przez nich kopie fotografii i inne dokumenty stały się pierwszymi eksponatami skromnego kącika pamięci. Uroczyste otwarcie nastąpiło we wrześniu 1978 r. na spotkaniu z majorem Leonem Pająkiem, który przyjechał do naszej szkoły.
W maju 1979 r. przy znacznym wsparciu finansowym Przedsiębiorstwa Budownictwa Rolniczego zorganizowaliśmy wycieczkę do Trójmiasta. Jednym z głównych celów było zwiedzenie terenów walk we wrześniu 1939 r. i przywiezienie symbolicznej garstki ziemi z mogiły poległych obrońców Westerplatte.
We wrześniu 1979 r. w obecności westerplatczyka majora Leona Pająka z okazji 40. rocznicy wybuchu II wojny światowej nastąpiło uroczyste otwarcie bardzo bogatej ekspozycji o randze Izby Pamięci Narodowej.
W dniu 6 maja 1980 r. z okazji 53. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem odbyła się uroczystość otwarcia kolejnej części Szkolnej Izby Pamięci Narodowej. W obecności gości młodzież złożyła do gabloty urny z prochami pomordowanych więźniów w Oświęcimiu i ziemię spod Lenino.
W roku 1984 Ministerstwo Oświaty i Wychowania ogłosiło konkurs na ekspozycję w Izbie Pamięci Narodowej. Spośród 29 szkół, które w województwie częstochowskim przystąpiły do konkursu, najwyżej oceniono ekspozycję przygotowaną przez Szkołę Podstawową nr 3 w Lublińcu.
Na wniosek Kuratorium Oświaty i Wychowania w Częstochowie Rada Ochrony Pomników Walk i Męczeństwa nadała w dniu 10 czerwca 1985 r. Zygmuntowi Bagińskiemu Złoty Medal Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej.
Niechaj moim końcowym komentarzem będą słowa wielkiego malarza holenderskiego Vincenta van Gogha: "Dobrze jest umierać, gdy się ma świadomość, że zrobiło się w życiu coś naprawdę dobrego, że pozostanie się w pamięci choćby kilku ludzi i przykładem dla potomnych" oraz słowa Juliusza Bartoszewicza, badacza dziejów Polski, który w szkicach historycznych "Znakomici mężowie polscy XIII w.", tak napisał: "Każdy powinien po sobie zostawić pamiątkę, że nie żył darmo na Ziemi".
Zygmunt Bagiński
Lubliniec, 2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Gdy wspominam cię szkoło, to przychodzi mi na myśl miejsce nauki, zabaw z rówieśnikami, bardziej lub mniej wesołymi chwilami beztroskich, dziecięcych lat, przychodzi mi wreszcie na myśl szkoła, jako miejsce mojej zawodowej pracy w latach 1983-1986.
W 1960 roku rozpoczęłam naukę w Szkole Podstawowej nr 3 w Lublińcu jako uczennica klasy IIa. Wraz z innymi dziećmi stanowiliśmy zespół uczniów zebranych z klasy I Szkoły Podstawowej nr 1 mieszkających w obwodzie nowej szkoły.
Pamiętam chłodny i pochmurny wrześniowy poranek, gdy wraz z moją mamą poszłyśmy na otwarcie nowej szkoły. Dla drugoklasistki było to wielkie przeżycie. Po oficjalnym otwarciu wróciłyśmy do domu, a na zwiedzanie budynku był czas następnego dnia, gdy rozpoczęły się zajęcia.
Z nowymi koleżankami i kolegami w miarę szybko stworzyliśmy dość zgrany zespół, który takim był do czasu ukończenia naszej szkoły. Musieliśmy dostosować się do nowego otoczenia i nowych wymagań, ponieważ piękne drewniane parkiety i zasady higieny wymagały codziennej zmiany obuwia. Każda z klas miała wyznaczony boks w szatni i tam należało pozostawiać buty i wierzchnią odzież. Aby to sprawnie przebiegało, czuwały nad nami panie sprzątaczki (p. Irrek i p. Sprychowa) oraz pan woźny (p. Sprycha), który zajmował się także drobnymi naprawami i często, na polecenie kierownika szkoły Władysława Mikołajewicza, wędrował po klasach z kurendą. Warto dodać, że szatnia na czas lekcji była zamykana i nie zdarzały się kradzieże i niemądre dowcipy, np. zamiana lub chowanie obuwia. Pamiętam, że poważną niedogodnością były codzienne wędrówki z workiem, w którym były zmienne buty.
Wielkim wyzwaniem dla nauczycieli i uczniów były przerwy międzylekcyjne. W czasie niepogody i zimy spacerowaliśmy parami dookoła korytarza, a dyżurujący nauczyciele i pan woźny stanowczo i konsekwentnie tego pilnowali. W ciepłe i słoneczne dni wychodziliśmy na boisko, a zabawom i gonitwom nie było końca.
Sala naszej klasy - IIa - mieściła się na parterze granicząc przez ścianę z pomieszczeniem, gdzie znajdował się pokój nauczycielski. Sala była skromnie wyposażona - ławki, tablica, biurko, krzesła, taboret z miednicą i kosz na śmieci. Nad tablicą wisiało godło, a po jego bokach portrety Jerzego Cyrankiewicza i Władysława Gomułki. Okna wychodziły na południe, zatem słońce bardzo dawało nam się we znaki. Dopiero po kilku latach w klasach zawieszono kretonowe zasłony.
Wychowawczynią naszej klasy została pani Jadwiga Kuczera, ale po kilku dniach zastąpił ją mgr Norbert Furman, który uczył starsze klasy fizyki i chemii. Kolejni nasi wychowawcy to pani Brygida Franek-Zmarlak (kl. III), pani Maria Mikołajewicz (kl. IV-V) oraz pan Władysław Mikołajewicz (kl. VI-VIII). Wszyscy nauczyciele starali się wpajać nam jak najwięcej wiedzy, łącząc ją z wychowaniem w każdym ku temu sposobnym momencie.
W tajemnice literatury, gramatyki i ortografii wprowadzali nas nauczyciele języka polskiego - pani M. Mikołajewicz (kl. IV-V), pani Ewa Winiarska (kl. VI) oraz pani Romualda Buryan (kl. VII-VIII). Świat matematyki przybliżyli nam państwo Maria i Władysław Mikołajewicz oraz pan Augustyn Demarczyk, który pracę w naszej szkole rozpoczął w 1966 r. Wcześniej był wieloletnim i bardzo cenionym profesorem matematyki w Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza w Lublińcu. Jego życzliwość i cierpliwość dla nas, uczniów szkoły podstawowej była ogromna. Profesor Demarczyk był bardzo skromnym i pracowitym człowiekiem, zawsze służył bezinteresowną pomocą każdemu, kto jej potrzebował. Jego wielki talent pedagogiczny sprawił, że matematyka zafascynowała wielu spośród nas. Jasno i zwięźle przeprowadzał dowody twierdzeń, opowiadał o postaciach słynnych matematyków, cytował łacińskie sentencje, które wciąż i do dzisiaj tkwią w mej pamięci.
Ciekawość do świata próbowali w nas zaszczepić nauczyciele geografii mgr Jan Sośniak i mgr Zygmunt Bagiński. Tajemnice botaniki i zoologii na lekcjach biologii wyjaśniały nam panie Stefania Jurewicz, Lidia Sobczyńska-Nocoń i Jadwiga Demarczyk-Hałupka. Język rosyjski poznaliśmy dzięki pani Irenie Dragon oraz pani Wiesławie Horst. Zdolności rysunkowe i manualne rozwijała w nas pani Brygida Franek-Zmarlak, która prowadziła lekcje plastyki i zajęcia praktyczno-techniczne. Nasze ciała do wysiłku fizycznego zmuszali nauczyciele wf-u, mgr Hildegarda Bagińska, mgr Gerard Koenig i mgr Wiktor Klimanek.
Świat nut i gam był domeną nauczyciela śpiewu, pana Sylwestra Grześkowiaka, zaś lekcje historii prowadzone były przez panią Jadwigę Doleżych, panią Ludmiłę Halinę Gałeczka-Witek oraz pana Władysława Mikołajewicza. Prawami rządzącymi przyrodą na lekcjach fizyki i chemii usiłował nas zainteresować mgr Jerzy Bajer. Sama jestem dowodem na to, że robił to skutecznie, bo po ukończeniu SP 3 dalszą naukę kontynuowałam w Technikum Chemicznym w Opolu, a następnie skończyłam chemię na WSP w Opolu.
W Trójce nie tylko nauka wypełniała nam czas. Uczestniczyliśmy często w wielu szkolnych uroczystościach, których w ciągu roku szkolnego nie było mało. Każda z nich posiadała piękną oprawę muzyczną, którą stanowił chór prowadzony przez pana Sylwestra Grześkowiaka, a także zespół mandolinistów. Repertuar chóru był różnorodny - od pieśni patriotycznych po kołysanki Roberta Schumanna i Franza Schuberta. Perfekcyjne przygotowanie repertuaru budziło podziw wśród słuchaczy.
Jako uczniowie braliśmy także udział w konkursach czytelniczych poświęconych aktualnym wówczas wydarzeniom: obchody 1000-lecia państwa polskiego, XX rocznicy szkolnictwa w powiecie. Przygotowywaliśmy stosowne do tego tematu albumy, wystawy i gazetki.
Na terenie naszej szkoły odbywały się liczne zawody sportowe, zarówno na szczeblu miejskim, jak i powiatowym. Pozwalało na to pięknie urządzone boisko sportowe, nad którym pieczę sprawował pan Gerard Koenig. Czas wolny od zajęć mogliśmy przeznaczyć na uczestniczenie w zajęciach różnych kół zainteresowań, np. koła fotograficznego, kroju i szycia, gotowania lub SKS.
Nad naszym czytelnictwem i biblioteką czuwała pani Stefania Klemke, która uczyła nas szacunku dla książek i właściwego z nimi postępowania. Ciekawostką jest to, że wypożyczała książki wtedy, gdy miało się ze sobą okładkę uszytą z tkaniny. Mogliśmy też prenumerować i czytać czasopisma dziecięce i młodzieżowe - Świerszczyk, Płomyczek, Płomyk, Czyn Młodzieży. Zawierały one mnóstwo ciekawych opowiadań, gier i konkursów. Miło mi wspomnieć, że w jednym z takich konkursów, za pracę plastyczną, zdobyłam wyróżnienie. Moją wydzierankę z papieru wydrukowano jako kartkę pocztową. Bardzo się ucieszyłam, gdy otrzymałam napisaną na niej wiadomość.
Jak już pisałam wcześniej, nasz zespół klasowy dość szybko w murach nowej szkoły się zintegrował. Oczywiście, nie obyło się bez koleżeńskich kłótni i zatargów, ale przyjaźnie wtedy nawiązane okazały się bardzo trwałe i kontynuuję je do dziś.
Moja klasa zawsze była bardzo liczna, jak zresztą wszystkie, i liczyła przeciętnie 40 uczniów. Bywało, że ktoś nie otrzymał promocji do kolejnej klasy, więc jednych żegnaliśmy, a drugich witaliśmy. I było tak aż do 1966 roku, w którym wprowadzono reformę szkolnictwa. Polegała ona m.in. na tym, że uczniowie urodzeni w pierwszej połowie roku 1952 mogli zakończyć naukę w klasie VII, pozostali zaś kontynuowali ją do kl. VIII. Z dwóch, równoległych klas siódmych powstała jedna klasa ósma. Bardzo szybko każdy z nas znalazł miejsce w nowym zespole klasowym i w 1967 r. pożegnaliśmy mury szkoły.
Do szkoły mego dzieciństwa powróciłam po 16 latach. Zostałam zatrudniona, jako nauczycielka chemii, ale uczyłam także matematyki, by uzupełnić etat. Stanęłam po drugiej stronie wielkiego stołu demonstracyjnego, pełnego szuflad i zakamarków. Mogłam korzystać z dobrze wyposażonego w odczynniki i sprzęt gabinetu, zatem, prawie na każdej lekcji, gdy program tego wymagał, starałam się pokazać swoim uczniom świat przemian i reakcji chemicznych.
W tym samym czasie pracowali jeszcze niektórzy pedagodzy, którzy byli moimi nauczycielami w dzieciństwie. Spotykałam się zawsze z ich strony z wielką życzliwością i pomocą. Poznałam wiele nowych koleżanek i kolegów, których cenię za fachowość, pracowitość i poświęcenie trudnej i nie zawsze należycie docenianej pracy pedagogicznej.
Serdecznie wspominam swoich uczniów, zawsze sympatycznych, pracowitych i ambitnych. Wspominam także ich rodziców, którzy zainteresowani byli postępami w nauce swoich dzieci. Pomimo tego, że w Trójce pracowałam tylko 3 lata, to wspomnienia o tych ludziach pozostały i pozostaną na zawsze w mej nauczycielskiej pamięci.
Właśnie mija 50 lat od chwili otwarcia Szkoły Podstawowej nr 3 im. Bohaterów Westerplatte w Lublińcu. Przy tej okazji odwiedziłam ją niedawno... Zadbane korytarze, piękny parkiet, na boisku ta sama od pół wieku ławeczka, gdzie było przyjemnie siedzieć w czasie przerw i grać w "pomidora".
Trójka to moja szkoła, której tak wiele zawdzięczam. To szkoła, która nauczyła mnie wiele. Dała wiedzę, pozwoliła spotkać wielu zacnych ludzi oraz dała mi dużo satysfakcji z wykonywanej pracy.
Teresa Szczesna-Stochel
Lubliniec, 16 VI 2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Czy można zapomnieć?
Przez prawie 15 lat próbowaliśmy zapomnieć tragiczne skutki gehenny wojennej. Następowała powolna stabilizacja we wszystkich dziedzinach życia wraz ze stopniowym przystosowywaniem się do nowego ustroju, w którym przyszło nam żyć. Wkrótce pojawił się też wyż demograficzny. Władze samorządowe myślały już o odpowiednim miejscu dla nowej placówki oświatowej. Dwie lublinieckie szkoły podstawowe pękały w szwach, więc nowa szkoła musiała powstać w szybkim czasie. Miejsce znalazło się tuż przed przejazdem kolejowym na Steblowie. Rozpoczęły się pertraktacje między władzami lokalnymi i kościelnymi w kwestii przeniesienia z tej już upatrzonej parceli stojącego tam od lat krzyża. Mimo protestów mieszkańców Lublińca i Steblowa władze kościelne musiały ustąpić. Po uroczystych nabożeństwach przebłagalno-ekspiacyjnych w godny sposób przeniesiono krzyż do ogrodu posesji zajmowanej przez Siostry Służebniczki przy tej samej ulicy.
Szkołę wybudowano dosyć szybko, więc już 1 września 1960 roku mogła otworzyć swoje podwoje. Zaczęłam w niej pracować już rok później, a dziś wciąż mam okazję spoglądać na nią każdego dnia i wspominać to, co kiedyś mnie z nią łączyło...
Z mojego 37-letniego stażu pracy nauczycielskiej, prawie 13 lat spędziłam w murach tej szkoły poświęcając się uczniom, przede wszystkim młodszym, bo z klas I-III.
Nowa szkoła od samego początku nie funkcjonowała prawidłowo. Okazało się bowiem, że jest w niej bardzo mało miejsca do nauki. Zbyt mała liczba sal lekcyjnych i sal-gabinetów przedmiotowych (8 + 4) zmusiła kierownictwo placówki do zorganizowania pracy na dwie zmiany. Klasy I-III rozpoczynały zajęcia dopiero o godzinie 12.30 (do mojego odejścia z pracy w 1971 r. nie nastąpiła żadna zmiana). Tym samym nauka wydłużyła się do godz. 16.30. Takie organizowanie zajęć, według mojej opinii, okazało się dosyć niefortunne, bo młodsze dzieci przychodziły na południowe zajęcia już mocno znużone, na co wpływało wiele czynników - pomoc rodzicom w pracach domowych, robienie zakupów, zabawy podwórkowe itp., co niewątpliwie negatywnie wpływało na naukę i skupienie uwagi na lekcjach. Chcę podkreślić, że w tych latach klasy były mocno przeładowane, liczyły od 35 do 45 uczniów. Ta liczebność bardzo źle odbijała się, zarówno na osiąganiu dobrych wyników przez dzieci, jak i kondycji psychofizycznej nauczycieli. Najtrudniej było zapanować nad uczniami podczas lekcji wychowania fizycznego. Sala gimnastyczna był bardzo rzadko dostępna dla klas młodszych, ponieważ klasy starsze z reguły były w tej kwestii uprzywilejowane. Do naszej dyspozycji pozostawał więc wyłącznie długi korytarz zimą i jesienią, a wiosną szkolne podwórko pokryte żużlem.
Trzeba też wspomnieć, że młodsze klasy bardzo mocno odczuwały brak koniecznych do nauki pomocy naukowych. Jeszcze dziś mam przed oczami scenę, jak dzieci męczyły się przy przenoszeniu dużego drewnianego liczydła z jednej klasy do drugiej (choć robiły to bez przymusu). Permanentny brak pomocy zmuszał nauczycieli do wykonywania niektórych we własnym zakresie, jednak z każdym rokiem sytuacja w tej materii ulegała poprawie. Mimo takich niedogodności, od samego początku praca dawała mi niezbędną satysfakcję i radość.
Wystrój klas - w porównaniu do dzisiejszych czasów - był bardzo ubogi i skromny - jedna szafa, ruchome tablice, ławki, krzesła i stolik. Na domiar tego klasy lekcyjne od strony południowej były wystawione na żar słońca, co było bardzo męczące. Szkoła w tym czasie była prawie całkowicie pozbawiona ukwiecenia. Przykro nam było patrzeć na długie i puste parapety, więc ten stan trzeba było szybko zmienić. Nauczycielska i uczniowska mobilizacja przyniosła oczekiwany efekt, nasz wzrok wkrótce mógł spocząć na ukwieconych parapetach klas i korytarzy. Często zdarzało się, że uczniowie dobrowolnie przynosili kwiaty doniczkowe z domu, i o dziwo, przez długie lata nie były one niszczone przez niesforne dzieci. Mało tego, były przez nie pielęgnowane, w wakacje zaś podlewaniem roślin zajmowały się panie sprzątaczki.
Patrząc z perspektywy lat chciałabym także wspomnieć o niby błahym problemie przejścia od posługiwania się ołówkiem do operowania obsadką ze stalówką i atramentem. Każdy nauczyciel nauczania początkowego miał prawo wyboru odpowiedniej techniki podczas nauki pisania. Łatwiej było pisać ołówkiem, bo był lżejszy i można było wygumować błędny zapis, na co nie pozwalała obsadka z piórem atramentowym. Osobiście wybierałam wariant trudniejszy, a uczniowie, po wielokrotnych próbach byli zadowoleni. Po jakimś czasie również konieczność używania bibuły stała się znośna. Wkrótce też dzieci wiedziały, w jakim celu ławka posiada otwór na kałamarz, łącznie z atramentem, który był wydawany w litrowych butelkach przez pana woźnego. Parokrotnie widziałam w oczach dzieci drobne łezki i lekkie zażenowanie na widok zrobionego kleksa, którego nie można było zlikwidować żadną gumką.
Pragnę jeszcze nadmienić, że zgodziłam się na prowadzenie SKO (Szkolna Kasa Oszczędności). Zrobiłam to ze świadomością, że nawyk oszczędzania powinien być wyrobiony u każdego człowieka, nawet już tego najmłodszego. Codzienne liczenie uzbieranych groszy było bardzo pracochłonne i męczące, ale wyniki tej pracy były za to bardzo zadowalające, jak i dla mnie, tak i dla szkoły oraz Banku PKO. Zaznaczam, że pracę tę wykonywałam całkowicie nieodpłatnie.
Dodatkową wielką przyjemność i satysfakcję dawały mi inne zajęcia pozalekcyjne. Jako koordynatorka takich prac, z mianowania ówczesnego Inspektoratu Oświaty, musiałam się mocno zaangażować w przygotowywanie materiałów do wyjątkowo licznych oraz różnorodnych szkolnych akademii. W tej pracy chętnie pomagało mi całe grono nauczycielskie, któremu teraz jeszcze raz pragnę za to podziękować. Przez kilka lat byłam zauroczona występami szkolnego chóru pod kierownictwem nieżyjącego już muzyka-amatora Sylwestra Grześkowiaka. Pracowałam też w świetlicy szkolnej, w której musiałam zatroszczyć się o dzieci i zapewnić im przyjemne spędzanie wolnego czasu przed lub po nauce, pomóc im w odrabianiu lekcji oraz przygotować materiały do uczniowskich wystaw, przygotować projekcję filmów itp.
Jako była nauczycielka wychowania plastycznego wspominam z odrobiną melancholii częste, bo organizowane prawie co miesiąc wystawy prac uczniowskich. Na specjalnej tablicy umieszczonej na korytarzu uczniowie klas starszych eksponowali własną twórczość. Do dziś jestem w posiadaniu prac wyróżniających się formą treści oraz techniką wykonania. Ta metoda pracy okazała się bardzo trafna i stała się okazją do specjalnego wyróżnienia i satysfakcją dla dzieci. Muszę przyznać, że uczniowie, mimo trudności z dostępnością na rynku odpowiednich materiałów, nie ociągali się z przynoszeniem ich na lekcje. Prawie nigdy nie spotkałam się z oburzeniem ze strony wychowanków, co mnie bardzo cieszyło. Jeszcze bardziej byłam zadowolona z ich pięknych prac, w których wykonanie włożyli dużo trudu i osobistego talentu.
Dzisiaj, po wielu już latach, jestem osobą starszą i schorowaną, ale mam i nadal czuję w sobie ten niepowtarzalny klimat zauroczenia dziećmi i przebywania wśród nich. Zawsze były zdyscyplinowane, a ja starałam się najlepiej jak potrafię pomagać im odnaleźć się w nowym środowisku, w szkole, w której nie ma rodziców i musi ich zastąpić nauczyciel-wychowawca. Jak wspaniale czuje się on sam, gdy zauważa w małym człowieczku swojego partnera, którego trzeba traktować z należytym szacunkiem i życzliwością. Do dziś śledzę wybory i drogi życiowe moich byłych wychowanków. Są wśród nich przedsiębiorcy, właściciele wielkich firm, lekarze, księża. Nigdy nie byli i nie są mi obojętni. Szkoda tylko, że niektórzy z nich już nas przedwcześnie opuścili. Trzeba o nich pamiętać, chociażby dlatego, że tkwiła w nich cząstka naszej nauczycielskiej osobowości.
Mimo, że jestem już na emeryturze, mam nadal osoby mi życzliwe, które mnie jeszcze pamiętają i odwiedzają. Są wśród nich Koleżanki z ówczesnego Grona Nauczycielskiego z tamtych, minionych już lat. Życie nasze wymusza rotację. W latach 1961-1971 przeciętnie, przy 16 oddziałach, zatrudnionych było ok. 25 nauczycieli różnej specjalności i o różnym stopniu wykształcenia. Prawie wszyscy wykazywali chęci i ambicję podwyższania własnych kwalifikacji, co też, ku własnemu zadowoleniu i władz szkolnych, szybko uzyskiwali.
Wciąż pamiętam pierwszego kierownika i dyrektora Szkoły Podstawowej nr 3 śp. Władysława Mikołajewicza i jego małżonkę, Marię. Należał On do czołówki kadry kierowniczej w całym powiecie. Dał się poznać jako człowiek wymagający, ale życzliwy, nie rządził żelazną ręką, ale stanowczością i nieprzeciętną pracowitością (był na terenie szkoły nawet w godzinach wieczornych i nocnych). Wszędzie cieszył się zasłużonym autorytetem, co znajdowało także odzwierciedlenie wśród opinii członków grona pedagogicznego. Nie pamiętam z tego okresu żadnych utarczek, pomawiania, szargania dobrego imienia szkoły, w której zawsze panował ład, porządek i dyscyplina.
Pragnę jeszcze wspomnieć, że w tej szkole czułam się bardzo dobrze, aczkolwiek wymagania były zawsze wysokie, lecz niezbędne. Dotyczyły one szczególnie bezpieczeństwa uczniów, jak i całego personelu. Bardzo niewdzięczne, ale konieczne były nauczycielskie dyżury podczas wszystkich przerw wewnątrz budynku oraz na boisku. Przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych trudno było się poruszać uczniom "po owalu" na długich korytarzach szkolnych. Mimo poszukiwań, nie znaleziono na terenie szkoły innego, bardziej humanitarnego i bezpiecznego sposobu na spędzanie przerw. Nie pamiętam żadnego groźnego wypadku, ale ja sama miałam pecha, bo złamałam rękę na chodniku przy murze szkolnym. Przewróciłam się na resztkach zimowego lodu w marcu 1968 roku.
Doraźne i drobne skaleczenia, najczęściej naskórka kolan, były natychmiast opatrywane, bo na terenie szkoły znakomicie działał gabinet lekarsko-dentystyczny. Z takimi przypadkami bardzo dobrze radziła sobie pielęgniarka, śp. Elżbieta Klimont. Zawsze była gotowa do współpracy z nauczycielami pomagając im w utrzymaniu czystości uczniów.
Bardzo bliska była mi też biblioteka szkolna, której księgozbiór wymagał (pod moim okiem) zmiany okładek ochronnych. Ten drobny gest był dobrze oceniony przez śp. Stefanię Klemke, opiekunkę biblioteki, która jednocześnie była byłą więźniarką obozu koncentracyjnego. Dzieci młodszych klas chętnie korzystały ze stosunkowo bogatego działu księgozbioru, który był przeznaczony specjalnie dla nich.
Z perspektywy tych lat, a jest ich już prawie 40, stwierdzam, że atmosfera w Szkole Podstawowej nr 3 w Lublińcu była zawsze przyjemna. Przez pierwsze dziesięciolecie pracowali m.in. śp. Stefania Jurewicz, śp. Witold Klimanek, śp. Romualda Buryan, Janina Jelonek, Wiesława Horst, Wanda Knieska-Kozioł, państwo Hildegarda i Zygmunt Bagińscy, Jerzy Bajer, Krystyna Kazek, Norbert Furman, Lidia Sobczyńska-Nocuń, Irena Dragon, Gerard König, Barbara Breitling i Janina Tomal. Przez kilka lat pracował też śp. Augustyn Demarczyk, były z-ca dyrektora LO, zacny i ceniony nauczyciel oraz jego córka, Jadwiga Demarczyk-Hałupka, a także Janina Kaczorowska.
Wspomnianą już wyżej wspaniałą atmosferę, jaka panowała w naszej szkole potwierdzają odwiedzające mnie panie, wśród nich z należytym szacunkiem wymienię: Wiesławę Horst z córką Małgorzatą, niegdyś moją uczennicą w klasach I-III, a obecnie energiczną nauczycielką w Kochcicach. Często goszczę panią Janinę Kaczorowską, Ludmiłę Gołeczka-Witek, Irenę Dragon, Brygidę Franek-Zmarlak, Teresę Bogacką-Mróz oraz Krystynę Kazek.
Bardzo się cieszę, że podczas pobytu w tej szkole poznałam tak dużo osób bardzo odpowiedzialnie podchodzących do swoich nauczycielskich obowiązków, przy tym życzliwych, wzajemnie się szanujących i wykazujących nieustanną troskę o dobre imię szkoły, własny warsztat pracy oraz innych ludzi i współpracowników.
Szkołę Podstawową nr 3 opuściłam 30. września 1971 roku po podjęciu pracy w dziale kadr w Inspektoracie Oświaty. Wróciłam jednak do Trójki jeszcze dwukrotnie. Będąc już na zasłużonej emeryturze trafiałam do biblioteki szkolnej kierowanej przez śp. Helenę Pyka (1985 r.) oraz jako nauczycielka języka niemieckiego w 1990 roku. Również te okresy wspominam ciepło i miło, chociaż na stanowisku dyrektorów były już inne osoby.
Dzisiaj moim jedynym pragnieniem jest, aby móc jeszcze przez kilka lat żyć głęboko utrwalonymi, pięknymi i autentycznymi przeżyciami oraz wspomnieniami z tak odległej w latach, a dla mnie bardzo niedawnej przeszłości...
Maria Szczesna
Lubliniec, 2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Jubileuszowe obchody "TRÓJKI" są okazją do zadumy, spojrzenia w odległą przeszłość - przeszłość z perspektywy półwiecza.
Aż prosi się, by zacząć je baśniowo: "Dawno, dawno temu..." w 1960 roku w myśl hasła "Tysiąc szkół na tysiąclecie" wybudowano szkołę w rejonie Steblowa. Nowy budynek budził zazdrość, bo w okolicy takiego nie było! Sale lekcyjne słoneczne, jasne, pięknie umeblowane, podłogi wyłożone lśniącym parkietem, gabinety (biologiczny, fizyczno-chemiczny, geograficzny, do zajęć praktyczno-technicznych, osobno dla dziewcząt i chłopców) wyposażone w nowoczesny, jak na tamte czasy sprzęt i zgrabne stoliki z krzesełkami. W salach lekcyjnych nadal królowały ławki szkolne z otworami na kałamarze, wyżłobienia na stalówki i ołówki, schowki na książki i zeszyty, drewniane piórniki. Pisało się wtedy piórami na stalówki i uczyło kaligrafii.
Czy jeszcze ktoś to pamięta? Ja tak, bo w tym czasie rozpoczynałam właśnie w tej placówce swą pracę zawodową. Aż do emerytury "trójeczki" nie opuściłam - dobrze mi tu było przez 34 lata. Zdyscyplinowani uczniowie, przychylni nauczycielom rodzice, zżyte z sobą grono pedagogiczne, przyjaźni kolejni kierownicy, kompetentni późniejsi dyrektorzy, ludzcy, świetni organizatorzy - praca w takim towarzystwie mogła być tylko przyjemnością, dawała satysfakcję i zadowolenie.
Nie sposób w krótkich słowach przelać na papier tego, co przeżyło się w murach tej szkoły przez pięćdziesiąt lat. Są jednak postaci i zdarzenia, o których nie sposób zapomnieć. Wielu z nich odeszło na zawsze.
Wielką indywidualnością był Władysław Mikołajewicz - pierwszy, który kierował szkołą. Pochodził ze Wschodu, był żołnierzem, który przeszedł cały szlak bojowy - od Bugu, aż po Berlin. Wpajał nam młodym nauczycielom, że praca nauczycielska to nie zawód, a posłannictwo, a szkoła służyć musi przede wszystkim dzieciom i społeczeństwu.
Ciekawą osobowością była też pierwsza bibliotekarka szkolna, pani Stefania Klemke. Nie przeszła obojętnie obok zgubionej przez roztargnionego malucha kanapki - podnosiła ją, całowała i opowiadała o tym, jaką wartość posiadał chleb w obozie koncentracyjnym dla ludzi umierających z głodu. Sama przeżyła piekło okupacyjnej zagłady w Stutthof, była więc świadkiem tego, co działo się w obozach śmierci. Jej opowieści na spotkaniach z uczniami przestrzegały przed okrucieństwami wojny. Często organizowała lekcje biblioteczne połączone z konkursami literackimi, recytatorskimi, przybliżając uczniom sylwetki pisarzy. Do pracy w bibliotece potrafiła zachęcić wielu wychowanków. Największym wydarzeniem za czasów pani Stefanii była wystawa czytelnicza zorganizowana w 1967 r. dla uczczenia Marii Curie-Skłodowskiej z okazji stulecia jej urodzin. Dzięki znajomości kilku języków - francuskiego, angielskiego i niemieckiego - i siły przebicia, udało się pani bibliotekarce zebrać unikalne fotosy, artykuły dotyczące pracy i życia tej wielkiej noblistki. A już prawdziwą ucztą duchową było słuchanie opowieści przewodniczki tej wystawy, właśnie pani Klemkowej. Relacjonując, potrafiła wytworzyć taki nastrój, że młode dziecięce umysły chłonęły wszystko z ogromnym zainteresowaniem. Wystawę zwiedzała również młodzież z okolicznych szkół. Wzbudziła także zainteresowanie prasy.
Czas nie zatrze pamięci tych, którzy od nas ostatnio odeszli na zawsze. Niedawno pożegnaliśmy panią Kazimierę Loosę, polonistkę, żonę wieloletniego wicedyrektora "trójki" - człowieka cichego, skromnego, bardzo pracowitego. Pani Kazimiera była silną osobowością, głęboko pielęgnującą tradycje rodzinne. Spędziłam z nią wiele godzin w jej wspaniałym ogrodzie. Miałam wtedy okazję poznać, jakim była ciepłym człowiekiem i jak potrafiła czerpać z ludowej mądrości, by ocenić niektóre sytuacje życiowe znanymi jej przysłowiami i porzekadłami. Pamiętała wszystkich swoich wychowanków, żywo interesowała się ich losami. Z moją córką Małgosią potrafiły zawsze znaleźć ciekawe tematy do rozmów - od spraw rodzinnych, zawodowych, na robótkach ręcznych, których była mistrzynią skończywszy.
Brakuje mi także mej przyjaciółki - Romualdy Buryan, osoby bardzo wrażliwej, z którą razem organizowałyśmy liczne konkursy polonistyczne, recytatorskie, wieczorki literackie.
Na lublinieckich cmentarzach jest też już zbyt wielu młodych ludzi - moich uczniów, wspaniałych chłopców i dziewcząt. Spoczywają w pokoju, ale moja pamięć o nich jest wciąż żywa.
Ja jednak trwam, pamiętam, wspominam i w dodatku cały czas mogę uczestniczyć w życiu mojej szkoły. Jestem systematycznie zapraszana na szkolne uroczystości, z których Dzień Edukacji Narodowej i Jasełka należą do najciekawszych. Wtedy też mam możliwość bezpośredniego spotkania z młodzieżą szkolną. Jest taka sama jak w czasach mojej aktywności zawodowej - rozgadana, żywiołowa, pełna entuzjazmu. Bije z niej spontaniczność. Gdy śpiewa, huczy cała szkoła - to zawsze wzrusza. Wydaje mi się wtedy, że dzwonek, który się rozlegnie i mnie wezwie na lekcję.
Bardzo lubiłam swoją pracę. Lekcje języka polskiego nie pozwalały mi na rutynowe działania. Praca z każdą grupą uczniów nad analizą utworu literackiego była inna, niepowtarzalna. Ilu uczniów, tyle interpretacji, tyle odczuć. Zawsze brakowało czasu na zajęciach, by jeszcze coś ciekawego dodać, dopisać, wyjaśnić, omówić. Mimo rygorystycznego programu nauczania obowiązującego w czasach PRL-u, mogłam bez problemów dokonywać doboru takiego zestawu utworów naszych klasyków, które ukazywały piękno przyrody ojczystej i ludzkiej duszy.
Szkolne życie było i jest na ogół radosne, burzliwe, ale i pełne niepokoju.
Pamiętam, jak w pierwszych latach (był chyba rok 1967/68) omal nie doszło do katastrofy budowlanej. W jednej z klas na parterze oderwał się kawał sufitu i spadł tuż przed siedzącym w ławce pierwszakiem. Szczęściem, skończyło się na lekkich obrażeniach ucznia i wielkim strachu reszty uczniów. Na kilka dni zawieszono wszystkie zajęcia, a specjalna ekipa sprawdzała stan techniczny sufitów w całej szkole, by wyeliminować niebezpieczeństwo na przyszłość.
Pamiętam także pierwsze lodowisko szkolne, jakie powstało na płycie dziedzińca szkolnego. Ówczesny nauczyciel wychowania fizycznego p. Gerard Koenig spał w szkole, by późnymi wieczorami i wczesnymi rankami polewać wodą przygotowaną taflę lodową. Pomagali mu wszyscy - uczniowie, nauczyciele, rodzice. Ówczesna zima była długa i mroźna, więc inicjatywa spotkała się z wielkim poparciem, a powstałe lodowisko umilało wolny czas uczniom i okolicznym mieszkańcom.
Wielką popularność zyskały spontanicznie organizowane rozgrywki w piłkę siatkową pomiędzy drużyną nauczycieli i uczniów - na boisku panował wówczas doping, niemal dorównujący dzisiejszym rozgrywkom ligowym.
Dziś szkoła pielęgnuje dobre tradycje, rozwija umysły, rozbudza wyobraźnię, kształtuje dziecięce osobowości. Szkolne pożegnania absolwentów kończyły się za moich czasów wspólnym polonezem wokół szkoły. Łzy rozstania zapewniały, że nigdy nie zapomnimy - uczniowie nauczycieli, nauczyciele uczniów.
Cieszy mnie, że "trójka" nadal tętni życiem, że doczekała takiego jubileuszu. Dobrze by było, żeby uczcić go czymś trwałym, na miarę XXI wieku, na przykład wybudowaniem nowoczesnej sali gimnastycznej. To bardzo pilne. Przypomnę, że dla uczczenia 25-lecia szkoły, ówczesny dyrektor - Jan Samek, wykonał bezinteresownie malowidło ścienne. Podziwiać je można, wchodząc po schodach na pierwsze piętro. To Pomnik Bohaterów Westerplatte - patronów szkoły.
Niech ten symbol zawsze przypomina uczącym się i pracującym w tej placówce, że tu jest ich mała ojczyzna, i że trzeba jej służyć całym sercem.
Wiesława Horst
Lubliniec, IX 2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
drukuj